I rzekł Prezes: „Idźcie i uczcie się”. Padł na nas blady strach, bo znakomita większość wsłuchujących się w słowo Prezesa opuściła szkoły z uczuciem raczej ulgi niż dobrze spełnionego obowiązku o czerwonym pasku nie wspominając. Choć byli tacy, którzy tak rozsmakowali się w nauce, że dwa razy zaliczali tę samą klasę. Byli też tacy, którzy opuścili szkoły przedterminowo i nie znaleźli później czasu w aktywnym życiu na dokończenie nauki na szczeblu przynajmniej średnim, choćby w zawodówce. Nie mówiąc już o wyższym na poziomie licencjatu.
Prezes kontynuując spytał, jakie mamy skojarzenia ze słowem nauka. Nie wypadało odpowiedzieć, że był to widok ojca szykującego pas po kolejnej pale z klasówki z matmy, więc uciekliśmy się do mądrości ludowych: „Nauka nie poszła w las” pierwszy wykazał się Referent, „Bez nauki i lapciów nie uplecie” dołożył swoje Magazynier, „Do ludzi po naukę, do matki po koszulę” przypomniał sobie Stażysta. Prezes docenił nasze zaangażowanie i dodał z wrodzoną skromnością: „Nawet mistrzowi nie zaszkodzi nauka”. Potem chrząknął i rzekł: „Uczyć trzeba się całe życie, a przykład idzie z góry” – po tych słowach wyciągnął kartkę i zacytował: „…ja się cały czas czegoś uczę, bez przerwy. Ja się uczę w mieszkaniu, ja się uczę w samochodzie, kiedy jadę, ja się uczę w samolocie, kiedy lecę. Jak się nie uczę tego, co mam powiedzieć, to się uczę tego, co będę chciał kiedyś powiedzieć.”
„Ktoś chce coś dodać?” – spytał Prezes, na co Młodszy Referent wystrzelił: „I nauka czasem głupim człowieka czyni”, na szczęście Księgowy wykazał się refleksyjnie: „Póki życia, póty nauki”, na co wszyscy na wszelki wypadek przytaknęli. Czuliśmy jednak, że pogadanka Prezesa kryje jakieś przesłanie, więc mimo robienia mądrych min napięcie rosło. Rodzącą się w naszych głowach podejrzliwość o cel zachęty do nauki wydukał wreszcie Kierownik w oficjalnym pytaniu do Prezesa. Ten odparł: „Macie być przodującą siłą naszej społeczności. Waszym zadaniem jest przewodzić, kierować oraz dawać odpór otaczającym nas wrogom. Mój czas kiedyś się skończy.”
Księgowy pierwszy zorientował się, że pytanie jest podchwytliwe i zanim zdążyliśmy nabrać tchu ten już wyskoczył z lojalką: „Przecież przewodzić może tylko Prezes! My, małe członki w społeczności, możemy kierować tylko pod przewodem Prezesa!”. Dołączyliśmy natychmiast przekrzykując się wzajem: „To Prezes wytycza kierunek działania!”, „Tylko Prezes dzięki swej przenikliwości potrafi dostrzec wroga i go nam wskazać!”, „Prezesie, my Twoja pierwsza brygada”, „Tylko z Prezesem ruszymy na bój to nasz nie ostatni!” itd.
Prezes przez dłuższą chwilę raczył swe uszy tym proprezesowskim rejwachem, by w końcu rzec: „Dobrze. Mam siły, mam plan. Zostaję”. Oczywiście gromkiej owacji nie było końca. Trudno też było zauważyć wymowną wymianę spojrzeń Kierownika i Księgowego oraz ukryty gest tego ostatniego z kciukiem w dół. Cóż, każdy Prezes ma swojego Bru… ? Jak to było, Brutala? Nie, chyba Brutusa!
Że wraz z Prezesem i dzięki niemu trzymaliśmy władzę w społeczności, to wiedzieliśmy od dawna (także z poprzedniego odcinka). Ale teraz przyszło nowe i według Prezesa do sprawstwa kierowniczego powinniśmy wykazać się nie tylko przynależnością, ale też certyfikatami kompetencji. I te certyfikaty Prezes nakazał nam zdobyć za wszelką cenę.
Gdy Prezes udał się na inne odcinki wymagające jego światłej interwencji, Księgowemu przypomniały się słowa niedoszłego kandydata do Nobla: „Nauka jest jak niezmierne morze. Im więcej jej pijesz, tym bardziej jesteś spragniony.” Tę naukową sentencję wzięliśmy sobie do serca i przenieśliśmy dalszą część narady do gospody. Podeszliśmy do sprawy naukowo – nie było toastu bez sentencji. A te spragnionym z łatwością same cisnęły się na usta: „In vino veritas”, „Jak siekiera bez klina, tak obiad bez wina”, „Wino czyni ubogiego bogatym w fantazje”. I bylibyśmy zapomnieli, po co przybyliśmy do gospody, gdyby nie mocna głowa Kierownika, który nie ustępując erudycją Księgowemu odwiódł nas od wszechogarniającego nadmiaru konsumpcji przywołując kilka „odwódek” naszej Wisi noblistki: „Od whisky – iloraz niski!”, „Od likieru – równyś zeru!”, czy „Od sznapsa – wezmą cię za psa!”. Jednak ostatecznie odwiódł nas od pokuszenia cytatami: „Od Martini – potencja mini!” i „Od Malibu po libidu”.
Rankiem na operatywce naszego kolektywu powołaliśmy jednoosobową komisję w składzie Księgowego do zbadania, które instytucje w okolicy oferują kierownicze uprawnienia. Szkół w naszym miasteczku było raptem kilka, a ponad szkolne podwyższenie kwalifikacji było możliwe tylko w zakresie kursów manicure, tatuażu i małej gastronomii. Najbliższa filia uczelni oferująca licencjat była w siedzibie powiatu oddalonego o pół dnia drogi jazdy autobusem w tamtą stronę – kurs powrotny był dnia następnego. Do tego dyplom był ze stosunków międzynarodowych. Do czego to doszło! Uznaliśmy, że do stosunków nie są potrzebne nam nowinki ze świata, bo podszkolić można się w internecie.
W tej sytuacji zdecydowaliśmy, że „jest tylko jeden sposób nauki, poprzez działanie.” Jeśli uczelni dla nas nie ma, to należy ją stworzyć (przykłady w historii już były). Opanował nas tfurczy naukowy ferment.
W zorganizowanej ad hoc burzy mózgów na temat profilu naszej uczelni odrzuciliśmy wobec traum osobistych nauki ścisłe wybierając treści humanistyczne jako wiodące. Ostatecznie tabliczki mnożenia zawsze można się kiedyś nauczyć, a mądrości tzw. życia – nie. Wykluczyliśmy jednak socjologię – bo socjalizm już się skończył, psychologię – bo o psycholach nie wypada, politologię – bo o polityce bez wódki się nie da, a filozofia i filozofowanie zastrzeżone były dla Prezesa. Tyle o treści.
Referent podjął się wykreowania marketingowego wizerunku projektu. W drodze wewnętrznych konsultacji kolektywnych wybraliśmy nazwę uczelni zaproponowaną przez Kadrowego: „Krzewnica Kadr i Karier Kierowniczych”. Logotyp podpowiedział Magazynier: 4K na tle kota. Kota dlatego, że chcieliśmy namówić Prezesa do wystąpienia w roli patrona, ale nie dał się namówić mówiąc żartem: „Kota sobie weźcie”. Kotu Prezesa było Euzebiusz, więc pełna nazwa wybrzmiała „Krzewnica Kadr i Karier Kierowniczych im. Euzebiusza Kota.” Przecież już cesarz Kaligula mianował swego konia senatorem, więc precedens historyczny był.
Został nam podział funkcji. Wszyscy zaakceptowali, że Kuzyn Prezesa został rektorem, Referent – dziekanem, Księgowy – wiadomo – dyrektorem ds. finansów, Kasjerką – żona Księgowego. Siedzibę uczelni urządzono na zapleczu gospody w lokalu, gdzie od czasu do czasu urządzano większe bibki. Po kilku dniach oplakatowania okoliczności miejskich wieść o otwarciu nowej uczelni wyższej na miarę naszych potrzeb i ambicji rozniosła się po miasteczku.
W godzinie uroczystości otwarcia uczelni przed tymczasową siedzibą zebrał się tłumek mieszkańców. Najważniejszym punktem było oczywiście wystąpienie Prezesa: „My jak nikt wiemy, jak spełniać niespełnione marzenia. W naszej społeczności było wielkie marzenie nadrobienia luki, jaką pozostawił po sobie poprzedni model edukacji. Wielu mądrych i doświadczonych rodaków było wykluczonych z tego systemu. Sprawiedliwość wymaga naprawy tego zła wykluczenia. – tu Mówca przerwał, wtrząchnął butelką, upił i pociągnął dalej. Możemy tu dziś śmiało z tego miejsca powiedzieć, że odpowiedzią na tę niesprawiedliwość będzie innowacyjna edukacja oparta na wiedzy lokalnego kapitału ludzkiego, czyli mieszkańców i tradycji. Nie będzie nam już Marszałkowska edukacji urządzać, niech się kłócą o wysokość odpraw posłów, zwłaszcza greckich (śmiech). My wzięliśmy, proszę państwa, sprawy we własne ręce. Towa… Proszę państwa, nam potrzeba jest nowych kadr związanych korzeniami z lokalną społecznością. Kadr, które odpowiedzialnie będą kierować, kierując się jedynie słusznymi naszymi zasadami i będą dawać odpór na każdym odcinku. Nasza inicjatywa zastąpi skostniały i niewydolny odgórny systemu edukacji. Naszą Krzewnicę uważam za otwartą” – tu Prezes podszedł do wstęgi i ją uroczyście przeciął. W tym momencie z tłumu wysunął się młodzieniec i wręczył Prezesowi bukiet kwiatów. Prezes przygarnął młodzieńca mówiąc: „Pójdź dziecię, ja cię uczyć każę”. Tłum skandował: „Niech żyje nam Prezes naszej społeczności! Niech żyje, niech żyje, niech żyje nam!”.
Następnego dnia zaczęliśmy wcielać w czyn nowatorskie metody zdobywania wykształcenia. Nasza uczelnia miała charakter otwarty i demokratyczny. Studia mógł każdy podjąć w każdej chwili. Wystarczyło stawić się przed komisją kwalifikacyjną z wypełnionymi formularzami, tj. oświadczeniem o kierowaniu się jedynie słusznymi zasadami oraz zobowiązaniem do zapoznania się z odpowiednim zakresem materiału, oraz uiścić połowę stosownej opłaty. Opłaty nie były wygórowane w myśl zasady duży obrót – mały zysk. Komisję kwalifikacyjną rotacyjnie obsadzali członkowie naszego kolektywu, zasiadając w specjalnie uszytych togach za stołem z zielonym suknem i paprotką z portretem Wiadomo-Kogo w tle.
Chętni dokonywali wyboru tytułu, jaki chcieli uzyskać. Do wyboru były: inżynier, magister, magister inżynier, doktor i docent (profesor mógł być tylko jeden i był zastrzeżony jako honorowy dla Wiadomo-Kogo). Tryb nauki był eksternistyczny, znaczy studenci uczyli się sami. Po zapoznaniu się z materiałem i zakończeniu nauki należało ponownie stawić się przed komisją. Warunkiem uzyskania dyplomu było złożenie oświadczenia, że zapoznało się z materiałem, przedstawienie dwóch rekomendacji społecznych (mało kto pamięta, że to też już było) oraz ponowne uiszczenie.
Mniej więcej po miesiącu od przyjęcia i uskładaniu grupy absolwentów uroczyście wręczono pierwsze dyplomy ukończenia studiów w Krzewnicy Kadr i Karier Kierowniczych im. E. Kota i uzyskania pożądanego inżyniera czy magistra. Najaktywniejsi dostawali pamiątkowe zdjęcia z komisją na tle paprotki albo selfie z rektorem w czerwonej todze obszytej futrem i złotym grubym łańcuchem. Uroczystościom zapewniano odpowiednią oprawę – do gospody było przez ścianę.
Sukces naszej edukacyjnej idei zaskoczył najbardziej chyba naszą grupę inicjatywną. Już po kilku miesiącach od rana na ulicach słychać było przywitania nie potocznym językiem, ale prawdziwą prozą: „Dzień dobry Panie Inżynierze”, „Witam Panią Magister”, przeplatane pogaduszkami: „Jak się ma Doktor małżonek?” – „A bynajmniej, dziękuję”. Nastała moda na wizytówki z wyeksponowanymi tytułami przed nazwiskiem, które przekazywano sobie przy każdej okazji. W biznesie zwykłe „PPHU Odzież używana Jan Taki” zastępowano „PPHU Luksusowa odzież z importu Jan Taki Magister”. Na posesjach pojawiły się ozdobne tabliczki typu „ul. Prezesa nr 7. Doktorostwo Nowakowie” czy „pl. Dobrej Zmiany nr 3. Mgr Kowalczyk z małżonką”. Także niestety po jesiennej epidemii grypy nie wypadało odejść inaczej jak z tytułem np. docenta zabranym do grobu. Chwilo trwaj…!
Niestety szczęście nie trwa wiecznie, szczególnie w obecnych czasach. Pierwsi z roszczeniami wystąpili miejscy śmieciarze, którzy zażądali dla siebie kierowniczych stanowisk adekwatnych do tytułów inżynierskich i odmówili jeżdżenia ze śmieciarką. Zaraz za nimi odmówiły „siedzenia na kasach” świeżo dyplomowane neo-magisterki z kilku sklepów. I ruszyła lawina: wykształceni dostawcy przestali dostarczać, handlowcy handlować, szwaczki szyć, malarze malować… Pojawiły się problemy rodzinne: świeżo dyplomowany syn inżynier odmawiał wynoszenia śmieci, bo to nie pasowało do jego statusu, a mąż neo-magister rzucał niewykształconą żonę na rzecz kształtnych powabów sąsiadki neo-magisterki.
Dopełnieniem kataklizmu była nagła kontrola z najwyższej instancji z Marszałkowa, która przybyła na okoliczność wyjaśnienia, jakim cudem w ciągu roku w statystykach przybyło nam tylu inżynierów i magistrów. Gdy zapoznali się z zasadami działania naszej Krzewnicy orzekli, że takiego cudu edukacyjnego jeszcze nie doznali. A Główny Kontroler rzekł złośliwie, że równie dobrze dyplomy mogliśmy wydawać po okazaniu karty rowerowej lub prawa jazdy – przynajmniej byłoby wiadomo, kto czym kieruje. I bez „się”, żeby było jasne.
W tej sytuacji na gwałt szukaliśmy winnego, aby go obarczyć odpowiedzialnością i zachować twarz wobec społeczności, i to nie obitą przykładnie. Rozwiązanie podrzucił syn Magazyniera, będący fanem nowinek informatycznych – ogłosiliśmy więc, że zakończyliśmy właśnie eksperyment edukacyjny zaprogramowany przez sztuczną inteligencję. Eksperyment odniósł wielki sukces, bowiem zaktywizował znaczną część naszej społeczności do edukowania się, jednak w praktyce okazał się, pewnie za sprawą ruskich… grą komputerową. Oczywiście nabyte tytuły zachowują ważność do używania w grze. A w życiu wyszło jak zawsze. Niebawem inżynierów i magistrów z przestrzeni miejskiej zaczęło ubywać i wszystko zostało po staremu.
Co ciekawe, dyplomów nikt nie oddał. W domach absolwentów Krzewnicy nie wisiały już na ścianach koło świętych obrazów, lecz były pochowane po szufladach i szafach wraz z innymi przechowywanymi legitymacjami z całkiem innej epoki, którymi nie wypadało się chwalić publicznie. Ale gdy od czasu do czasu zaglądało się do szafy, serce biło mocniej, tak samo byłym inżynierom, jak i magistrom, bez różnicy.
PS. W tekście wykorzystano m.in. cytaty: Stefana Żeromskiego, Wisławy Szymborskiej, Marii Konopnickiej, Paulo Coelho.