Po wyroku TSUE Armagedonu nie będzie,

a po 3. października świat się dalej w kółko kręci – tak można spuentować sytuację po ogłoszeniu werdyktu TSUE w sprawie kredytów frankowych. Dla wielu osób z zapałem występujących w ostatnich tygodniach w charakterze komentatorów i ekspertów po obu stronach konfliktu to nie jest dobra wiadomość – czas profitów z tytułu „wierszówki” i budowania wizerunku eksperta frankowego się kończy. Finanse dla Firm natomiast są pod wrażeniem poziomu rozbieżności szacowanych strat, z którymi bankom przyjdzie się zmierzyć wskutek salomonowego werdyktu TSUE – a mówi się o kwotach od 20 mld zł do nawet 120 mld zł. Tymczasem na dziś oszacowanie tej kwoty jest nie tyle trudne, co niemożliwe wobec braku wiedzy, jak potoczą się dalej sprawy dochodzenia swego między kredytobiorcami a bankami (BTW – złośliwi mówią, że na biednego nie trafiło, przez długie lata zyski sektora bankowego w Polsce to kwota kilkunastu miliardów zł rok w rok, z których znaczna część była transferowana za granicę). A opcje są co najmniej dwie.

Jeśli w relacjach między bankami a kredytobiorcami frankowymi zwycięży zdrowy rozsądek, jeśli strony zaczną się układać (zawierać ugody), to frankowa choroba będzie mieć łagodny przebieg. Jeśli jednak zwycięży chciwość, to frankowy wirus może mieć wymiar sławnej „hiszpanki”, a ofiar będzie mnóstwo po obu stronach. Co by nie było finansiści doskonale potrafią zarobić na kryzysie. Skalę zjawiska docenia rząd, czemu dał dziś wyraz (publikacja w „Rzeczpospolitej” o g. 14.10), cytujemy: „Narodowy Bank Polski, Komisja Nadzoru Finansowego i Ministerstwo Finansów mogą pomóc bankom w zmierzeniu się z problemem wyroków sądowych w sprawie kredytów frankowych.”

Warto przytoczyć komentarz do sprawy prof. Elżbiety Mączyńskiej, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego (czytaj tutaj), która wskazuje, że „…z tych 20-25 mld zł obciążenia dla sektora bankowego powędruje po części do kancelarii prawnych, po części do państwa polskiego w postaci kosztów procesowych, a po części do samych frankowiczów. To byłby dla nich znaczny zastrzyk pieniędzy, który przecież nie zniknie z gospodarki. To będzie czysta redystrybucja środków”. I to byłoby optymalne rozwiązanie, oczywiście jeśli zwyciężyłby zdrowy rozsądek.

A nam pozostaje mieć nadzieję, że wstępnie deklarowana pomoc bankom „w zmierzeniu się z problemem” nie będzie polegać na pokryciu przez budżet obciążeń banków, bo któż by wtedy nie chciał wykazać, że straty przekraczają 120 mld zł? Tylko nie chodzi o to, aby za chciwość płacili podatnicy.

Podziel się