Nowa polska szkoła ekonomii stosowanej?

Kryzys ante portas[1] tak na świecie, jak i w Polsce, no poza Chinami, tu wypadałoby zacytować klasyka: Czepiec „Co tam, panie, w polityce, Chińcyki trzymają się mocno!?”[2] A odpowiedź brzmiałaby: „I jeszcze lepiej!”. Pozazdrościć!

Niestety nastroje polskich przedsiębiorców po listopadzie spadły jak przysłowiowe abecadło z pieca, jak podaje Business Insider: „Wskaźnik koniunktury gospodarczej (ESI) w Polsce wyniósł 70,1 pkt w listopadzie 2020 r. wobec 79,6 pkt w poprzednim miesiącu – podała Komisja Europejska. Tak złych nastrojów gospodarczych nie było w Polsce od lipca. A co więcej ten indeks spadł w listopadzie najbardziej w Europie.”

Jesienne uderzenie koronawirusa skutkujące pełzającym lockdownem gospodarki, zwłaszcza branż społecznych i handlu, zamknięcie szkół, gra budżetowym unijnym vetem (nie komentujemy tego, bo to kwestia polityki, nie gospodarki, ale warto zrozumieć, że przez biznes jest to odbierane jako realna obawa, że stracimy ogromne pieniądze, które miały być bazą odbudowy gospodarki) czy też zapowiedź zmian w podatkach i opłatach nie budują przekonania, że szybko będzie lepiej.

Kryzys jaki dziś jest każdy widzi, a konia z rzędem temu, kto trafnie przewidzi dalszy rozwój wydarzeń. Sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie: raptem wczoraj mogliśmy pochwalić się drugim najmniejszym spadkiem gospodarczym w Europie (poza Litwą), by dziś mieć wątpliwość, czy tę pozycję obronimy i czy nam się znowu (jak po kryzysie 2008 roku) uda. Ponad milion Polaków nie  ma pracy, choć to i tak całkiem dobry wynik, jak na europejską średnią.

Podejmowane przez rząd działania antykryzysowe mają nieco ambiwalentny charakter. Jak inaczej nazwać sytuację, gdy z jednej strony wprowadza się kolejną tarczę 6.0 – wektor w górę za wszystkie tarcze!, a z drugiej strony w ramach działań antykryzysowych… podnosi się podatki! Czyżby na naszych oczach rodziła się nowa polska szkoła ekonomii stosowanej?

W różnych „polskich szkołach” mamy światowe sukcesy, przypomnijmy polską szkołę matematyczną, polską szkołę plakatu, polską szkołę filmową  (świadomie pomijamy „polską szkołę  edukacji”, o czym już nieco było[3]), ale czy dorobiliśmy się polskiej szkoły ekonomicznej? A były ku temu przesłanki, bo mieliśmy genialnych ekonomistów, że przywołamy Michała Kaleckiego (jego kandydatura była rozpatrywana do pierwszego ekonomicznego Nobla!), twórcę teorii efektywnego popytu.

Kaleckiego przywołuje jego wybitny znawca i uczeń prof. Jerzy Osiatyński: „Im dłużej trwa na świecie obecny kryzys, tym bardziej trafia do przekonania argumentacja Kaleckiego, która brzmi tak: jak pan nie pójdzie do fryzjera, to pański fryzjer nie zje obiadu. W sumie nie musi to pana niepokoić. Ale jeżeli wszyscy będziemy oszczędzać i przestaniemy kupować, czeka nas bezrobocie. A wtedy budżet nie zbierze ani VAT, ani podatku dochodowego i jeszcze trzeba będzie wypłacać zasiłki.” [4]

Takim rozumowaniem kierują się prawdopodobnie Czesi, którzy planują od nowego roku obniżyć podatek dochodowy z 20,1 proc. do 15 proc., co będzie największą obniżką podatków w historii Czech. Czeska Rada Fiskalna „spodziewa się wzrostu konsumpcji, większej atrakcyjności inwestycyjnej Czech oraz zwiększenia aktywności zawodowej.” Przypomnijmy, że Niemcy obniżyli VAT, Irlandczycy nie pozostali dłużni.

U nas wprowadzone będą: podatek cukrowy, podatek handlowy, podatku od „małpek”, CIT spółek komandytowych i opłata przekształceniowa OFE. To na początek, bo są podobno bardziej ambitne plany.

Uzasadnieniem podwyżek podatków (czytaj ze zrozumieniem: obciążeń przedsiębiorców) jest potrzeba… ratowania przedsiębiorców z branż zagrożonych (rząd Janosikiem?), a także troska o zdrowie obywateli.

Odnośnie zdrowia – podatek cukrowy ma „stymulować zdrowy tryb życia”, za który zapłacimy wszyscy, bo przecież producenci „cukrowi” przerzucą go na konsumentów, Coca cola już zapowiada podwyżkę cen napojów o 30 proc. Z pewnością troska o zdrowie obywateli zainspirowała władzę do wdrożenia też teraz podatku od „małpek”. Czy będzie mniej „na zdrowie” a więcej „sto lat” obywateli? Przy powszechnym przekonaniu sympatyków małpek, że alkohol większą odporność na wirusa czyni, przejdą oni pewnie na większe gabaryty, więc argument o zdrowotności obywateli jest chybiony, aczkolwiek trafiony w kwestii uzdrowienia budżetu – wzrosną wpływy z VAT, akcyzy….

Przy okazji: mamy niezłe wyczucie – o zjawiskach tych pisaliśmy jakby przeczuwając: i w styczniu 2020 r.i w marcu 2020 r.; a nawet w sierpniu 2019 r.

Opodatkowane CIT zostaną spółki komandytowe, mimo że lobby przedsiębiorców wspierane przez senatorów wołało o ochronę polskich rodzinnych firm. Tu nie było argumentów zdrowotnych, jedynie uszczelniające system podatkowy. Widać autorzy usłyszeli o wnioskowaniu „a minori ad majus” , bo podobno w kilku (słownie: kilku) tych spółkach na ogólną liczbę 40 tysięcy stwierdzono działania o charakterze optymalizacji podatkowej, więc na wszelki wypadek dobrodziejstwem CIT-u obdarzono wszystkie. Czy wobec tego w imię przywołanej zasady należałoby ukarać wszystkich pracowników  Ministerstwa Finansów, jeśli kilku jego urzędników zajmujących eksponowane stanowiska w MF, ścigających oszustwa podatkowe, jednocześnie miało się ich dopuszczać? No chyba niekoniecznie.

Skutki podwyżek podatków odczujemy wszyscy, przy czym najgorszym następstwem może być wzrost bezrobocia. A w przyszłym roku nie będzie już kolejnych tarcz.

Wracające do łask idee Kaleckiego, znakomicie czującego realną gospodarkę, zasadzają się na zrozumieniu destrukcyjnego dla całej gospodarki braku pracy, niskich płac i problemu dostępu do kapitału (o tym ostatnim napiszemy niebawem). To sprawy blokujące inwestycje prywatne, których i tak w Polsce jest za mało. Brak inwestycji prywatnych to niski dochód narodowy. Wzrost podatków dla biznesu, który pośrednio dotknie też  obywateli, do tego na etapie wchodzenia w kryzys, to odebranie chęci i możliwości do inwestycji. To zmuszanie przedsiębiorców do walki o przetrwanie, a nie o rozwój. To redukcja kosztów działalności, w tym zwalnianie pracowników, powodujące wzrost bezrobocia. To ograniczenie konsumpcji. Rząd pieniądze „zarobione” na podatkach wyda na zasiłki dla bezrobotnych, a nie na stymulowanie wzrostu gospodarki.

Wyjaśnijmy, że to nie rząd złotą różdżką wyczaruje kolejne realne pieniądze (w odróżnieniu od pieniędzy wirtualnych generowanych wzrostem długu), a wyłącznie przedsiębiorcy. I to głównie polscy, bo zagraniczni dzięki „holenderskim patentom” (wyjaśnienie też niebawem) nie dają się zaliczyć do kur znoszących złote jajka do polskiego budżetu. To polscy przedsiębiorcy i zwłaszcza teraz powinni być chronieni, wzmacniani, zachęcani, motywowani. To firmy mają rozruszać produkcję, utrzymać miejsca pracy i utworzyć nowe, zainwestować, przejąć łańcuchy dostaw i eksportować. Bo to eksport jest największą szansą na wyjście z kryzysu.

Dla potwierdzenia tej „eksportowej” tezy warto zapoznać się z raportem EY[5], z którego jednoznacznie wynika, że – wbrew obiegowym przekonaniom – to nie konsumpcja napędza polską gospodarkę, ale eksport: „siłą polskiej gospodarki są firmy – to one konkurują na zagranicznych rynkach, wypłacając nam pieniądze, które później wydajemy na dobra wytwarzane nie tylko w kraju, ale także w znacznej mierze posiadające w sobie zagraniczną wartość dodaną. Choć brzmi to banalnie, powinniśmy więc w znacznej mierze wspierać w Polsce etos pracy, bo tylko on może podtrzymać potencjał naszej gospodarki.” Czas obalić mit, że rozwój gospodarki napędza konsumpcja. Czynnikiem sprawczym wzrostu gospodarki jest głównie eksport realizowany przez duże i średnie firmy (nie pomińmy wiodących małych), bo to one mają niezbędny potencjał kapitałowy i ludzki umożliwiający inwestycje, rozwój i wytwarzanie wartości dodanej (czytaj: realnego pieniądza).

Przy okazji – programy typu 500+ choć odgrywają istotną rolę społeczną, to nie przysparzają wartości dodanej, a są do tego finansowane środkami budżetowymi (przez podatników) oraz długiem, który w przyszłości też spłacą obywatele i przedsiębiorcy.

Wobec tej wiedzy zaskakujący jest pomysł na pobudzenie wzrostu gospodarki przez podwyższenie firmom podatków. Można porównać to do sytuacji skądinąd jakże adekwatnej do rzeczywistości: dzięki podanej na czas kroplówce pacjent/firma przeżył, ale teraz, gdy jest w okresie rekonwalescencji i dochodzenia do sił, nakłada się na niego obciążenia, których nie zaznał przed chorobą. Każdy lekarz wie, że to grozi zawałem, udarem, zapaścią. Recepta powinna dać możliwość wzmocnienia, przejścia przez kryzys, i wtedy ewentualnie można – z należytym wyprzedzeniem! – rozmawiać o nowych obciążeniach  i podatkach w imię zbożnych celów.

I znowu charakterystyczne, że decydenci nie słuchają głosu ekspertów ani zainteresowanych. Czyżby pandemia COVID objawiała się – oprócz utraty smaku i węchu – także utratą słuchu, co miałoby tłumaczyć ignorowanie głosów środowisk biznesowych? Jak w tych warunkach mówić o konieczności odbudowy etosu pracy, etosu przedsiębiorcy, co jest konieczne dla osiągnięcia sukcesu?

Sukcesy gospodarki niemieckiej wynikają między innymi z tego, że przedsiębiorcy są doceniani, cieszą się prestiżem, a w ich głos z największą uwagą wsłuchuje się rząd, który bez wspólnych konsultacji nie odważy się zrobić niczego w zakresie polityki gospodarczej, o podatkach nie wspominając. U nas rządy wiedzą lepiej, i mamy to, co mamy. A przy okazji, premier Morawiecki jest 16 premierem w nowej Polsce, w tym czasie w Niemczech było raptem 3 kanclerzy. Daje do myślenia?

Wydaje się, że jesteśmy porwani przez wir zaklętego  kręgu prymatu polityki nad gospodarką i ignorancji podstawowych zasad ekonomii. Więc może czas, aby decydenci od gospodarki wzięli szybko korepetycje z ekonomicznego abecadła, choćby w trybie zdalnego nauczania (podobno działa?). Zacząć wypada od zrozumienia cytatu premier Margaret Thatcher, która słusznie zauważyła, że „nie ma czegoś takiego jak publiczne pieniądze. Jeśli rząd mówi, że komuś coś da, to znaczy, że zabierze tobie, bo rząd nie ma żadnych własnych pieniędzy”. Wytłumaczmy więc, że wszystkie pieniądze, które w ramach tarcz trafiły do biznesu, to dług, który MY będziemy spłacać, nie rząd (teza „rząd się sam wyżywi” funkcjonuje w świadomości społecznej). Czyli de facto to my obywatele robimy zrzutkę na ratowanie naszej gospodarki, odejmując sobie od ust (redukcja konsumpcji), ograniczając zakupy inwestycyjne (redukcja inwestycji przez firmy).

Zarabiać czy oszczędzać – oto jest pytanie. W Finansach dla Firm, parając się od 20 lat doradztwem dla biznesu, spotykamy się z wieloma firmami. Najlepiej mają się te, których strategią jest stawianie na rozwój i inwestycje. Wiodącą rolę w nich odgrywają menadżerowie, którzy koncentrują się na zarabianiu. Motywem ich aktywności jest rozwój biznesu. Dział finansowo-księgowy w firmie pełni służebną rolę w stosunku do działu rozwoju i inwestycji. Dobry finansista w firmie myśli, jak zarobić, zły – jak nie wydać. Te postawy wykluczają się. Jeśli firma ma się rozwijać, to decydentem powinien  być szef rozwoju, a nie księgowy. To właściwe relacje w strukturze firmy.

W modelu polskiej administracji rządowej od lat dominują księgowi (ministrowie  finansów), a ministrowie gospodarki (rozwoju, inwestycji …) mają zdecydowanie mniej do powiedzenia. Tak ustawiona hierarchia struktur i kolejność priorytetów nie sprzyja zarabianiu (czytaj: generowaniu w gospodarce wartości dodanej), a koncentruje się na krótkoterminowej perspektywie budżetowania wydatków (w tym programów społecznych) poprzez wzrost długu i wspomniane/omawiane podwyższanie podatków. To jest błędne podejście i powinno się zmienić. Niestety zrozumienie tych spraw jest nikłe w polskich rządach, gdzie wspomniany już prymat polityki nad gospodarką jest widoczny od lat. Może więc warto zacząć nauki ekonomii od Adama Smitha, który już w XVIII wieku nauczał: „Państwo jest bogate bogactwem swych obywateli”.

Epoka tzw. dobrej zmiany powinna w systemowy wręcz sposób doprowadzić do zmiany w postrzeganiu przedsiębiorców przez polityków. Odnosi się wrażenie, że w wielu instytucjach unosi się ciągle duch szlacheckich przodków, dla których paranie się handlem, usługami czy rzemiosłem (co później razem nazwiemy przedsiębiorczością) było w Polsce przez stulecia passé i wręcz zakazane (i to w czasie, gdy rewolucja przemysłowa – oraz eksploatacja nowo odkrytych ziem i ludności – przysparzała  Europie Zachodniej bogactwa). Zjawisko to utrwalono w okresie komunizmu poprzez kreowanie prywatnego przedsiębiorcy, pogardliwie nazywanego prywaciarzem, jako wyzyskiwacza dorabiającego się na cudzej krzywdzie. Jeśli z tych m. in. powodów dziś przedsiębiorcy są traktowani przedmiotowo a nie podmiotowo, a ignorowanie ich interesów i opinii jest powszechne (patrz nieznajomość przez urzędników fiskusa zasad Konstytucji Biznesu, na co wielokrotnie zwracali uwagę autorzy tejże Konstytucji), to nie ma się co dziwić, że środowiska biznesu nie wykazały istotnego aplauzu dla jedynie słusznych list w ostatnich wyborach, co zauważono poniewczasie.

Dla osiągnięcia sukcesu w wyjściu z kryzysu, który zapukał do naszych bram, konieczne jest podjęcie działań zapewniających przedsiębiorcom prywatnym należny szacunek i wsparcie. Konieczna zmiana w postrzeganiu i rozumieniu pięknego polskiego słowa „przedsiębiorczość” to szansa na wykorzystanie ogromnego potencjału wszystkich zdolnych, zaradnych i pracowitych polskich przedsiębiorców. Zapewnienie wysokiego prestiżu pracy przedsiębiorcy, nauczyciela i lekarza to trzy filary, na których powinna opierać się polityka każdego rządu w każdym kraju. Dlaczego nie u nas?

Nie tak dawno prof. Marcin Matczak z UW wypomniał w wywiadzie, którego tematem była instytucja vacatio legis, że „posłowie, którzy zazwyczaj nie mieli okazji skalać swoich rąk prowadzeniem działalności gospodarczej, żyją w zupełnej nieświadomości, jak niszczycielsko nagła zmiana prawa może wpłynąć na biznes.” Czy ostatnie pro-podatkowe głosowania sejmowe tego nie dowodzą?  Czy głosujący „za” wiedzą, że vacatio legis to nie są akty prawne przyjmowane latem, o czym wiedzą już studenci prawa?

No ale czy można się temu dziwić, jeśli raptem 6 proc. posłów prowadziło własne firmy? Skąd mają mieć pojęcie o   prowadzeniu biznesu? A głos organizacji przedsiębiorców czemuś to jest przez nich mocno ignorowany. Przypomnijmy, że głos 120 organizacji biznesowych wołający o wycofanie pomysłu opodatkowania spółek komandytowych przez posłów nie został uwzględniony.

Wobec powyższego można postawić pytanie, czy okazane przedsiębiorcom zapędy podatkowych obciążeń istotnie zniechęcą ich do aktywności bądź ograniczą efektywność? Jest to prawdopodobne, ale popatrzmy, co mamy w kontrze do takiego wnioskowania. Oddając sprawiedliwość rządowi należy przywołać przyjęte rozwiązania dające szanse obniżenia podatków, jak choćby podniesienie progu ryczałtowego PIT, podwyższenie limitu przychodów uprawniających do 9-proc. CIT-u oraz tzw. „estoński CIT” z limitem w wysokości 100 mln zł. Dla chętnych ciągle jest ulga B+R, ulga IP Box, ulga w podatku CIT i PIT w ramach Polskiej Strefy Inwestycji.

No i największa wartość naszej gospodarki – przedsiębiorcy. To oni są najcenniejszym aktywem naszej gospodarki. Prof. Marcin Piątkowski w znakomitej pracy „Europejski lider wzrostu”[6] o polskiej drodze od ekonomicznych peryferii do gospodarki sukcesu wyjaśnia genezę i fenomen polskiego najwyższego w Europie wzrostu PKB w całym minionym trzydziestoleciu. Dodajmy nasze przemyślenia:Autorami tego niebywałego sukcesu nie są rządy – są przedsiębiorczy Polacy – podejmujący wyzwania, biorący sprawy we własne ręce, z polotem, pomysłowi, pracowici, odporni, skuteczni.”[7].

Nie ma najmniejszych powodów, aby uznać, że polscy przedsiębiorcy stracą zapał i inwencję. Nie z takimi obciążeniami przyszło im już mieć do czynienia, a polotu i zaradności przeciw podatkowym restrykcjom z pewnością nie zabraknie.

Tym bardziej, że okoliczności, w jakich przyjdzie nam działać od nowego roku (pomińmy tu umownie pandemię, bo nie o tym tu piszemy) są bardziej niż korzystne, co potwierdzają nawet „obcy”. „Polska może wyjść z kryzysu COVID-19 mniej poturbowana niż inne kraje, dzięki sile swojej gospodarki – ocenił sekretarz generalny OECD Angel Gurría, odnosząc się do najnowszego raportu organizacji nt. Polski.[8]”Pamiętajmy też, że udało się obronić miejsca pracy (odrobiliśmy lekcję z lektury prof. Kaleckiego?), mamy po Czechach najniższe bezrobocie w Europie na poziomie 6,1 proc. (wg GUS). Są szanse na najszybsze odbicie naszej gospodarki w Europie i szybki powrót do 4 proc. PKB.

No i w końcu rzecz jakże istotna – obalenie własnego weto wobec budżetu UE, co pozwoli na uruchomienie pieniędzy z UE, jakich jeszcze nie widzieliśmy. Rząd z pewnością wykorzysta to wydarzenie wielokrotnie medialnie, co w istotny sposób wpłynie na poprawę nastrojów przedsiębiorców i zwiększy ich zapał do działania.

Miało nie być politycznie, ale nie można się powstrzymać od refleksji: ciekawie było obserwować, jak frakcja towarzyszy broni do ostatniej chwili występowała w świetle jupiterów z gromkim weto nie zauważając, że najciemniej jest pod latarnią, a sztuka w teatrze polityki została odegrana zgodnie z cichcem napisanym wcześniej scenariuszem. Ku zadowoleniu wszystkich. No bo jakże inaczej mogłoby się to odbyć, jeśli – jak policzył swego czasu unijny komisarz d/s polityki regionalnej, z każdego 1 euro przekazywanego z Unii do Polski, do Niemiec wraca aż 89 centów, a z krajów Grupy Wyszehradzkiej nawet 1,25 euro! (wyjaśnienie tego zjawiska wykracza poza ramy niniejszego artykułu, więc trzeba zawierzyć autorowi).

Tak więc tradycyjne mocno osadzone w naszej historii i genach liberum veto, które doprowadziło do upadku Rzeczpospolitej Obojga Narodów, tym razem się nie zrealizowało, co świadczy o przewadze rozsądku polskiej racji stanu nad politykierskimi emocjami. Miarą sukcesu osiągniętego przez Polskę na europejskim szczycie 10/11 grudnia był komentarz rozczarowanego wyraźnie Georga Sorosa: „…umowa, jaką Niemcy zawarły z dwoma zbuntowanymi państwami członkowskimi UE, jest najgorszym ze wszystkich możliwych scenariuszy[9]„. Tenże pan dla obejścia weta zaproponował wyemitowanie przez UE obligacji wieczystych (napiszemy o tym finansowym wynalazku) – „pożyczony w ten sposób przez Unię od światowej finansjery kapitał nigdy nie podlegałby spłacie, należne byłyby za to roczne odsetki – wieczyście.[10]

Tak więc bilans końca roku, który z zasady powinien wyjść na zero, daje szanse na otwarcie roku bilansem otwarcia z dużym plusem. Jeśli tylko rząd będzie pamiętać, że sam nie ma niczego, a jego siłą sprawczą są polscy przedsiębiorcy, to prof. Piątkowski powinien już szykować się do napisania kolejnego tomu o tym, jak rząd uczynił Polskę rajem dla przedsiębiorców i co z tego wynikło. A autorzy tego stanu rzeczy dostaną Nobla za efektywne wdrożenie nowoczesnej myśli ekonomicznej wywodzącej się z nowej polskiej szkoły ekonomii stosowanej. Pomarzyć warto? Warto, dopóki nie będzie podatku od marzeń.

[1] parafraza „Hannibal ante portas”, czyli Hannibal u bram.

[2] Stanisław Wyspiański, „Wesele”

[3] https://blog.finansefirm.pl/blog/edukacja-a-gospodarka/

[4] źródło: Gazeta Prawna nr 179 (3317), Polska (mało znana) szkoła ekonomiczna

[5] https://businessinsider.com.pl/ oraz „Źródła wzrostu polskiej gospodarki. Rola popytu krajowego i zagranicznego w czasie kryzysu COVID-19”, Marek Rozkrut, Główny Ekonomista EY w Polsce, www.ey.com/eat

[6] Marcin Piątkowski, Europejski lider wzrostu, Warszawa 2019,

[7] https://blog.finansefirm.pl/o-autorze/

[8] https://forsal.pl/gospodarka/pkb/artykuly/

[9] https://www.money.pl/gospodarka/

[10]  https://forsal.pl/swiat/unia-europejska/artykuly/.

Podziel się