Nadchodzi boom czy bum?

Trzymający globalną kasę wiedzą doskonale, że najlepiej zarabia się na wojnach i na kryzysach gospodarczych. Oczywiście to ci trzymający zarabiają, bo przecież nie masy ludów pracujących miast i wsi, które w takich okolicznościach tracą wszystko lub prawie wszystko, jak wielokrotnie w historii plemion, księstw, imperiów, republik miało to już miejsce. Więc niby nic nowego.

Do tych dwóch plag (wojny i kryzysu)  – a mówimy tylko o plagach „wdrożonych” przez człowieka – ostatnio po wiekach nieobecności wróciła w wielkim stylu trzecia pod postacią pandemii koronawirusa. Wprawdzie nie ma co porównywać jej skutków z czternastowieczną dżumą, w której liczba mieszkańców Europy zmniejszyła się o połowę, a straty demograficzne odbudowywano 200 lat. Ale metody walki zastosowano podobne: kwarantannę i izolację. Są też inne podobieństwa: ogromne oddziaływanie na gospodarkę, stosunki społeczne i kulturę.

Piszemy to w chwili, gdy pojęcia nie ma chyba nikt (poza trzymającymi?), w jakim stadium przebiegu zjawiska jesteśmy. Tak czy inaczej plaga ta załatwia dwa w jednym: toczymy z nią wojnę (tworzone są różne fronty, publikuje się rankingi doświadczonych przez los,  powołuje się sztaby, armia to służba zdrowia walcząca resztkami sił, wprowadza się nowe bronie (szczepionki) oraz doświadczamy  gigantycznego kryzysu w światowej gospodarce.

Tak naprawdę to pojawienie się pandemii przyszło w znakomitym momencie, a może nawet gdyby nie przyszło, to należałoby coś podobnego w to miejsce stworzyć. Wielu ekspertów sygnalizowało, a my z nimi, że kryzys czai się za drzwiami. Gospodarka światowa, której model ostatnich kilkudziesięciu lat jest oparty na nieokiełznanym wzroście, pustym pieniądzu i dewastacji środowiska, czyli bazie wynikającej z połączenia chciwości i głupoty, była przed covidem w głębokim dychawicznym dołku. Inwestycje nie chciały rosnąć jak na drożdżach, konsumpcja nie nadążała za podażą dóbr doczesnych, a trzymający ropę robili wszystko, aby to ona była wciąż walutą świata. Rachityczne wzrosty PKB były mało satysfakcjonujące, nastroje inwestorów kiepskie, a wykresów demografii nie dało się podkręcić. I wtedy jak na zbawienie pojawiła się pandemia.

Pewnie nigdy nie dowiemy się, czy wymknięcie się wirusa z laboratorium było wypadkiem przy pracy czy też pracą na zlecenie. Natomiast dowiadujemy się już, jakie są efekty zwycięstw i klęsk (z akcentem na „klęsk”?) w bitwach na froncie globalnej pandemii: w Polsce w ciągu dwóch lat liczba zmarłych dochodzi do miliona (stan na koniec grudnia 2021). Według  niezależnych ekspertów jest to pokłosiem zarówno jakości zarządzania kryzysem w warunkach fatalnego poziomu służby, jak też podwójnej odporności: rodaków na zalecenia szczepień i władzy na wydanie stosownego rozkazu, bo przecież lud i tak się znarowi. A przecież władzy chodzi o to, żeby naród się nie narowił, bo jakby narowienie się weszło rodakom w krew,  to kto potulnie będzie wypełniał sprawiedliwą podatkową powinność Polskiego (nie)Ładu? I wtedy byłby bum.

A przecież jest szansa na boom, tylko nie dzięki Polskiemu Ładowi, ale nawet przeciw. Tenże boom według niektórych już jest, tylko że tak się człowiek do dobrego szybko przyzwyczaja, że go nie zauważa. Wyglądamy więc za okno szukając gwiazdki z nieba a widzimy… krzywą wzrostu PKB w locie wznoszącym nieprzerwanie od 30 lat,  obok jako gwiazdy wskaźniki: najniższego w EU bezrobocia (5,4 proc. za listopad, lepiej niż przed pandemią!),  produkcji sprzedanej przemysłu aż o 15,2 proc. wyższej niż przed rokiem. I byłoby się z czego cieszyć, gdyby nie to, że rozbłysła znienacka gwiazda inflacji (supernowa? -7,8 proc. z perspektywą rosnącą), którą trzeba pilnie obserwować, bo gdyby wpadła w wir spirali płacowo-cenowej, to może przekształcić się w czarną dziurę, która pochłonie cały ten wzrost.

A propos inflacji: firmament rządu reprezentowany przez nasze ulubione MF wykazuje się niezwykłą konsekwencją w stosowaniu inflacjogennych instrumentów mających pobudzić gospodarkę poprzez konsumpcję, tym razem pod pretekstem tarczy antyinflacyjnej. Koncept ściągnięty od strażaków, tam też jest znana metoda gaszenia ognia ogniem. Grunt, żeby wyborcy nie zmienili poglądów.

Przez to konsumpcyjne rozdawnictwo bledną niestety gwiazdki inwestycji, bo to i mgławica funduszy strukturalnych jakby się oddala, a i Krajowy Plan Odbudowy robi się mirażem wobec sporów z KE (w wolnym tłumaczeniu: Komitetem Centralnym Socjallistycznej Europy z koncepcją federalizacji w tle). Drobna nadzieja w ożywieniu inwestycji dzięki samorządowemu Funduszowi Inwestycji Strategicznych w BGK, ale 25 mld zł nie uczyni inwestycyjnej wiosny, a póki co mroźno.

A jeśli już przy mrozie i KE jesteśmy, to szkoda, że nikt policzył, o ile mielibyśmy niższe ceny energii, gdyby nie dopuszczono instytucji finansowych (czytaj: spekulantów) od 2018 roku do handlowania  prawami do emisji CO2 (dyrektywa MIFIF 2 z 2014 r.). W tej sprawie europejska racjonalność i sprawiedliwość pakietu Fit for 55 (czytaj: pakietu klimatycznych absurdów) kwalifikuje go do księgi rekordów Guinnessa, a pazerność elit finansowych podbija bębenek chciwości – nie tak dawno pojawił się pomysł rozszerzenia systemu EU ETS (handlu prawami do emisji) na transport i mieszkalnictwo. Z pewnością to nie koniec pomysłów, bo jest jeszcze wiele branż wolnych od ETS. Aż dziwne, że nikt jeszcze nie policzył, ile przeciętny obywatel UE wydycha codziennie CO2 i jak to się kwalifikuje do kolejnych parapodatków, no bo przecież chyba nikt nie wierzy, że naprawdę chodzi o redukcję CO2, jeśli UE produkuje go…9 proc. w skali świata. Przy okazji: w 2021 roku pożary globalne „wyprodukowały” ok. 2,5 mln ton CO2, czyli tyle, co Indie, będące trzecim światowym trucicielem. A było jeszcze parę wulkanów… Oczywiście w tych sprawach są jeszcze drugie, a nawet trzecie dna, ale brak nam i czasu, i miejsca.

Dzięki spekulacyjno-politycznym strategiom gry „Gaz dla Europy” splecionej przecież z wątkami walki z globalnym ociepleniem doprowadzono w UE do najniższych od lat zapasów gazu, ale za to w najwyższych  cenach, a że od kilku dni gaz płynie z Niemiec  na wschód? Któż by sobie głowę zaprzątał takim drobiazgami, gdy nagle tankowce z gazem pod banderą USA płyną w liczbie prawie 30 na ratunek Europie. I nagle cena gazu na giełdzie w Amsterdamie spada ze 180 do 110 euro za megawatogodzinę. Niemcy, największy emitent CO2 w UE, planują do końca 2022 roku zamknąć wszystkie elektrownie atomowe, w to miejsce rozwijając elektrownie …węglowe! Czy obok określenia „zielona energia” nie należałoby wprowadzić bliskoznacznego określenia „zielona schizofrenia”?

Przy okazji: czy stopień uzależnienia choćby największej gospodarki EU od rosyjskiego gazu ma związek z liczbą byłych niemieckich (i nie tylko) polityków zatrudnionych w gazowych spółkach wschodniego potentata? I jak to się przekłada na nienotowany od lat wzrost ubóstwa energetycznego, które dotyka około 11 % ludności UE, czyli 54 mln Europejczyków?

Chwilami można odnieść wrażenie, że za zarządzanie wymienionymi tu zjawiskami podanymi w konwencji astronomicznej z okazji świąt „gwiazdkowych” nie wziął się zespół profesjonalnych astronomów biznesu, ale ekipa astrologów, ostatecznie i jedno i drugie o gwiazdach, tylko inaczej.

Przywołaliśmy tu tylko pandemię, inflację i ceny energii jako czynniki o wysokim stopniu nieprzewidywalności co do wpływu na gospodarkę jutra. Jest to jednak równanie ze znacznie większą ilością niewiadomych, tak zależnych jak i niezależnych od działań i zachowań człowieka, więc konia z rzędem temu, kto w racjonalny sposób określi to, czego możemy się spodziewać w nadchodzącym 2022 roku. I tu dochodzimy do wniosku, że w szaleństwie braku rozróżnienia między astronomią i astrologią może być metoda, bowiem prawdopodobieństwo trafienia może być podobne.

Wobec niewiedzy na temat tego, co może nas spotkać, warto oszacować nasze siły i szanse w sytuacji, gdy zaistnieje boom lub bum. I tu nie możemy powstrzymać się od anegdoty na temat tejże metody (czyli przygotowania się na każdą ewentualność) w praktyce zastosowanej przez Polaka z pochodzenia (z okolic Przemyśla) doradzającego onegdaj amerykańskim prezydentom: jeden syn jest fanem demokratów, drugi – republikanów, a córka dziennikarka pisze pośrodku. W zależności od tego, na kogo by wypadło, zawsze jeden z synów miał szansę zostać ambasadorem w Polsce. No i stało się, prawie, bo mamy właśnie amerykańskiego ambasadora, co to jest, ale jakby go jeszcze nie było (stan na dzień pisania tego tekstu).

Dziś nikt poważny nie jest w stanie przewidzieć, czy sprawy pójdą w kierunku wspomnianego „boom”, przez co rozumiemy wzrost gospodarki, hossę na giełdzie itd. czy też „bum” oznaczające spadek, recesję, kryzys. Wniosek z tego taki, że przedsiębiorcy powinni być przygotowani na każdą ewentualność. A jeśli tak, to koniecznie należy zadbać o to, aby w tych parawojennych warunkach zarządzanie zasobami biznesu było prowadzone według metodologii działania sił szybkiego reagowania: stała gotowość i obserwacja, znakomicie wyszkolone zasoby ludzkie zdolne do działania w trudnych warunkach, dysponowanie  najnowocześniejszym wyposażeniem, umiejętność szybkiego i elastycznego działania.

Największy potencjał do działania jak oddziały specjalne mają w polskiej gospodarce średnie i mniejsze firmy: ich potencjał bywa już spory, systemy zarządzania nie są rozbudowane, nie wiedzą co to biurokracja i jak nikt są skupione na efektach pracy. Konieczne działania to: permanentne szkolenie pracowników, digitalizacja, chmura, wyposażenie w najnowocześniejsze technologie z automatyzacją i robotyzacją, różne „eko” itp.

To w tej grupie przedsiębiorców jest największy potencjał rozwojowy, czego od wielu lat nie raczą zauważać i doceniać kolejne rządy. To właściciele tych firm są solą biznesową tej ziemi. „Autorami niebywałego sukcesu polskiej „nowożytnej” gospodarki nie są rządy – są przedsiębiorczy Polacy – podejmujący wyzwania, biorący sprawy we własne ręce, z polotem, pomysłowi, pracowici, odporni, skuteczni. Ponad 200 lat radzenia sobie z przeciwnościami losu – zaborcami, okupantami, biedą ukształtowało w nas niezwykłą zaradność, jakże wprost zawartą w sloganie „Polak potrafi”. Czasem z nadmiarem ułańskiej fantazji, także z brakiem wiedzy, ale zawsze z oddaniem i głębokim zaangażowaniem.”

Poza tą grupą a i niejako na drugim biegunie znajdziemy wielkie firmy państwowe, obrosłe tłuszczą biurokracji, rad nadzorczych, roszczeniowych związków zawodowych i splątane z polityką w sposób często uniemożliwiający racjonalne gospodarowanie. Przykładem choćby nasze górnictwo czy energetyka, gdzie patologie rywalizują o pierwszeństwo z chaosem, a efekty dotkną oczywiście wszystkich. I pominiemy tutaj szczególną grupę dużych przedsiębiorstw, tj. firmy zagraniczne, bo całkiem niedawno sygnalizowaliśmy nadzwyczajne ich uprzywilejowanie nad Wisłą – do tematu wrócimy.

Można by postawić pytanie, dlaczego władza hołubi duże firmy, a polskie rodzinne MŚP już niekoniecznie. Temat wzajemnych związków wielkiego biznesu z polityką ograniczmy do takiej sytuacji: jeśli ważny polityk zadzwoni do prezesa ważnej dużej firmy i spyta, czy nie ma czasem wakatu, bo właśnie zdolna młoda kuzynka skończyła studia i przydałby jej się staż w porządnej firmie, to tenże prezes odpowie, że właśnie przeprowadza reorganizację i szuka osoby na stanowisko wiceprezesa, więc jak dobrze, że polityk zadzwonił, bo nie musi już szukać kandydata, a tym bardziej ogłaszać konkursu (tfu, tfu!) na to stanowisko. I obaj panowie są zadowoleni. I wykazali się szybkością i elastycznością działania, i nikt nie musiał nikogo szkolić, aby szybko i w jedynie słuszny sposób zareagować.

Czy dziwić się, że w przytoczonych okolicznościach chce się zacytować Zofię Nałkowską z „Granicy”: „Gdy panuje pieniądz, interes, koterie i kliki, ciężki jest wówczas los ludzi idei.” I od razu dodajmy, że za ludzi idei mamy tu nie hołubionych przez władzę polskich rodzinnych przedsiębiorców. Dają temu wyraz ich przedstawiciele, zacytujmy fragment z wystąpienia prezesa BCC: „Rozwój Polski mógłby być szybszy, gdyby nie stopniowe, polityczne ograniczanie zakresu swobody gospodarczej, rozrost biurokracji, nadmierna ilość złego prawa, pospiesznie uchwalanego przez Sejm, stawianie pracodawców nierzadko w roli podejrzanych.” I dalej: „Zmienić trzeba relację państwo – przedsiębiorca poprzez ciągłe podnoszenie świadomości polityków o fundamentalnym znaczeniu pracodawców prywatnych dla sukcesu państwa i obywateli. Zreformować musi się wreszcie państwo. Nadzwyczajna zaradność polskiego przedsiębiorcy, będąca dotychczas siłą sprawczą rozwoju kraju, nie wystarczy, aby zapewnić Polsce awans cywilizacyjny.”

W tych słowach zawarte są życzenia dedykowane rządowi, który powinien postawić pytanie,  czy nasze pozorne wady, brawura, niepokorność, niechęć do poddawania się temu, co należy i wypada, nie są w tym momencie niezwykłymi zaletami? Czy połączenie odwagi czasem graniczącej ze skłonnością do ryzyka, wspomnianej zaradności i odporności na kryzysy, których mamy za sobą tyle, jak żaden naród Europy, nie stanowi o przewadze polskich przedsiębiorców nad reprezentantami zgnuśniałych socjalnych gospodarek zachodniej Europy? Czy nasza niepokorność i szukanie własnej drogi tam, gdzie wydawałoby się to niemożliwe, nie jest w obecnej dobie cnotą, dającą nam – Polsce – większe szanse? I wreszcie – czy władza dostrzega niezwykłą szansę,  jaką byłoby umożliwienie wykorzystania ogromnego potencjału polskich przedsiębiorców? Mamy wątpliwość, czy ostatnie pytanie nie jest retorycznym  wobec nieodpartego wrażenia, że władza skupia się na trzymaniu władzy, i choć potrafi działać czasem jak siły za szybkiego reagowania (patrz tempo uchwalenia tzw. Polskiego Ładu), to skutki mogą być… no właśnie, za to wektor w kierunku bum?

Częściej obcy potrafią docenić niezwykłe sukcesy polskiej gospodarki, które zawdzięczamy głównie rodzimym przedsiębiorcom z sektora MŚP: „…wśród mocnych stron polskiej gospodarki wymienia jej dość silną dywersyfikację i dużą liczbę małych i średnich przedsiębiorstw. Decydujące dla rozwoju i modernizacji infrastruktury były miliardy z funduszy unijnych, które «Polska wykorzystuje tak efektywnie, jak żaden inny kraj członkowski». W złych czasach zaletą okazało się też to, że Polska nie należy do strefy euro; przez osłabienie złotego względem euro import z Polski stał się tańszy w czasie pandemii.”. W artykule kilkakrotnie użyto sformułowania o polskim cudzie gospodarczym.

Jeśli wcześniej dopuściliśmy już do działania astrologów w miejsce astronomów, to śmiało możemy pociągnąć ten temat. Wątek cudu skwapliwie został podjęty przez czołowych polskich polityków. Szef NBP: „To jest polski cud gospodarczy. To jest o wiele większy cud niż w gospodarce niemieckiej. Po wojnie mówiło się o niemieckim cudzie gospodarczym. Przecież my mamy o wiele większy cud gospodarczy, w liczbach to wygląda miażdżąco na naszą korzyść.” Mocne. I dalej: „Jak ktoś kwestionuje cud gospodarczy w Polsce, niech pokaże drugi kraj, który ma lepsze wyniki”. Nie pozostał w tyle prezes RM, przywołujący cudowność polskiej gospodarki kilkakrotnie. Najbardziej jednak podobała nam się wypowiedź prof. Marcina Piątkowskiego, który ocenił, iż „Polska jest Robertem Lewandowskim światowej gospodarki”. Nic dodać, nic ująć. A pewne jest to, że nic nie jest pewne. Trzymajmy kciuki za Lewego, a wszystko będzie dobrze. Znaczy się boom! Czego Państwu (i sobie) życzymy.

Podziel się