Inflacja – Kasandra kryzysu

Jak to kryzys napędza koniunkturę… Niedawno wspominaliśmy o gwałtownym popycie na usługi doradców podatkowych i wszelkiej maści księgowych, którzy zainspirowani Polskim Ładem obiecują ułatwienie w dostaniu się do tego raju (nie podatkowego oczywiście) i spełnieniu się jego dobrodziejstw. Drugą grupą zawodową, która odcina kupony od sytuacji gospodarczej, której nie śmiemy jeszcze nazwać kryzysem, są publicyści/dziennikarze i ekonomiści, niektórzy mocno utytułowani. Wspólną ich cechą jest to, że de facto są oni ekspertami od ekonomicznego ex post – próbując wyjaśniać to, co się już stało w stylu „a nie mówiłem”. Niektórzy jednak mają większe aspiracje,  bowiem próbują przepowiedzieć przyszłość, co w tym przypadku stawia ich blisko innej grupy zawodowej, tj. wróżbitów, przepowiadaczy i jasno/ciemnowidzów (w zależności od nastroju).

I o ile w czasie pokoju nikt (poza studentami) specjalnie nie zwraca uwagi na ekonomiczne teorie mniej lub bardziej oderwane od realnej gospodarki, o tyle w czasie wojny (kryzysu) popyt na nie rośnie.  Zwłaszcza u polityków, którzy wobec wszechmocnej niemocy wynikającej z niewiedzy czyli nieznajomości podstawowych zasad ekonomii chętnie podpierają swe decyzje dobrze brzmiącymi  sloganami wywodzącymi się od tzw. autorytetów ekonomicznych, ozdabiając je populistycznymi sloganami zapewniającymi o ładzie, sprawiedliwości i bezpieczeństwie. Znamy? Nie trzeba dodawać, że dla tych wybrańców narodu (od: wybranych w wyborach) wdrażających teorie ekonomiczne do gospodarczej praktyki głównym wskaźnikiem docelowym nie jest wzrost PKB, obniżenie długu publicznego czy utrzymanie w ryzach inflacji, ale wskaźnik… słupków poparcia. Efekt tego jest taki, jak z niektórymi ustawami w naszym Sejmie: nawet dobry projekt po przejściu całej politycznej procedury legislacyjnej jawi się żałosną imitacją pierwowzoru.

A skoro już padło słowo „inflacja”, to ciąg dalszy za chwilę, najpierw wyjaśnijmy, czemu zwiemy ją Kasandrą kryzysu. Cofnijmy się do mitów greckich: potocznie utożsamiana z czarną wizją Kasandra, wyposażona była przez Apolla w dar widzenia przyszłości, i też przez niego – po odrzuceniu zalotów – została ukarana tym, że nikt jej wizjom nie wierzył, skutkiem czego padła Troja. Co może upaść teraz – do tego dojdziemy za chwilę.

Najwięcej eko-ekspertów (nie od ekologia, a od ekonomia)  występuje w kategorii „inflacja”, które to słowo od kilkunastu tygodni wybija się w mainstreamowym nurcie tzw. ekonomicznych doniesień z kraju i ze świata. W papce publikacji wszyscy powtarzają wszystkich. Spróbujmy więc problematykę nieco usystematyzować, bo odnosi się wrażenie, że następuje pomieszanie pojęć, przyczyn i skutków, powodując jedynie chaos, z którego nic nie wynika, no chyba, że o to chodzi. Potocznie inflację rozumie się jako powszechny wzrost cen skutkujący spadkiem wartości pieniądza. Na dzień pisania niniejszego artykułu w Polsce wynosi 7,7 proc. (w stosunku rocznym) i nigdy w tym stuleciu nie była tak wysoka. I to niestety nie koniec.

Różne gadające głowy wyjaśniają problem metodą „to nie my, to oni”, przy czym w Polsce wg rządowej narracji wszystkiemu jest winna zagranica w osobach oczywiście Rosji, UE i COVID-u. W zależności od umiejscowienia na mapie kolejnej głowy przywołuje się np. Chiny, huragany, klimat, gaz, powódź, limity emisji CO2 itd. Wszystko to prawda, ale dopiero ta trzecia wg ks. prof. Tischnera.

Zachodzimy w głowę, czemu wszyscy pomijają pierworodną i fundamentalną przyczynę inflacji, czyli masowe drukowanie pustego pieniądza i jego rozdawnictwo. Klasyczną definicję inflacji ze wskazaniem sprawcy wskazuje wybitny austriacki ekonomista L. von Mises: „proceder zwiększania przez rząd podaży pieniądza skutkujący spadkiem jego wartości.” Do takiego rozumienia nawiązuje ekonomiczny noblista Milton Friedman, który „stanowczo twierdził, że inflacja to zawsze i wszędzie problem monetarny. Rosnące ceny wywołują inflację w takim samym stopniu, jak mokre ulice wywołują deszcz.”[1]

Od dawna sprawcami tak rozumianej inflacji są: banki centralne m.in. przez politykę stóp procentowych, rządy poprzez deficyty budżetowe oraz banki, wyczarowujące poprzez kredyty ilość pieniądza wielokrotnie wyższą od depozytów. To wszystko składa się na system papierowego pieniądza bez pokrycia czyli fiat money. Jeśli do tego istniejącego od lat kilkudziesięciu systemu (zwłaszcza po 1971 roku, gdy USA wypowiedziały jednostronnie system z Bretton Woods i odstąpiły od zasady wymienialności dolara na złoto) dodać bezprecedensowe zasilenie rynków tarczami antycovidowymi kwotą liczoną w bilionach dolarów (tylko USA 2 biliony USD, Niemcy 1,2 biliona, u nas skromne 212 mld zł), to na reakcję nie trzeba było długo czekać.

Inflacja wkroczyła na scenę wskazując palcem ukrytych za kulisami teatru globalnej gospodarki finansowych socjopatów rodem z Wall Street, którym chciwość podpowiada zastąpienie złotych zasad klasycznego kapitalizmu jakże innowacyjnymi instrumentami finansowymi generującymi globalny dług. Dług, który jest narzędziem sprawowania władzy, pożera zasoby naturalne, zubaża społeczeństwa.

Warto przypomnieć, że ojcem chrzestnym papierowego pieniądza i interwencjonizmu państwowego był J.M. Keynes (1883 – 1946), na poglądach którego wychowały się pokolenia współczesnych ekonomistów, a echa jego poglądów znajdujemy choćby w koncepcji społecznej gospodarki rynkowej (patrz art. 20 Konstytucji RP). Na wydziałach ekonomicznych nie wspomina się jednak o tym, że w młodości czytywał Lenina, a jego poglądy na temat inflacji były mu bliskie: „Poprzez kontynuację procesów inflacyjnych rząd może w tajemnicy, przy powszechnej nieświadomości, skonfiskować część majątku obywateli. Używając tej metody można swobodnie, w zależności od kaprysu, odbierać ludziom ich własność i doprowadzić do powszechnej pauperyzacji zdecydowanej większości obywateli oraz nagłego wzbogacenia się małej części społeczeństwa” (J.M. Keynes 1919). Nie uczą, że książka „10 dni, które wstrząsnęły światem” Johna Reeda, zrobiła na nim ogromne wrażenie.

Nie uczą też, że utrzymywał bliskie kontakty z Rothschildami, którzy sponsorowali upowszechnianie jego koncepcji, jakże potrzebnych elicie światowych bankierów w planach stworzenia rządu światowego. A jakość tych koncepcji, krytykujących zasady klasycznej myśli ekonomicznej, zawarte w jego pracy „Ogólna teoria zatrudnienia, procentu i pieniądza” z 1936 roku była taka, że młodziutki Paul A. Samuelson (późniejszy pierwszy laureat Nobla z dziedziny ekonomii z 1970 roku) pisał, że to książka „bardzo źle napisana, chaotyczna, skrajnie zawikłana”. No ale przy takich sponsorach nie mogło się nie udać!. Nie mówi się też o tym, że pierwszą kobietą, w której Keynes zakochał się (wcześniej gustował w nie całkiem prawomyślnych obiektach pożądania) jako całkiem dorosły mężczyzna, a potem nawet ożenił, była Rosjanka, tancerka ze sławnego Ballets Russes Siergieja Diagilewa, co poprzez tę szczególną „rusofilność” mogło tylko umocnić zamiłowanie do totalitaryzmów, o co był podejrzewany. Jak widać nie przeszkodziło to trującym ideom keynesizmu brylować przez kilkadziesiąt lat na ekonomicznych salonach świata i odciskać swe piętno na poglądach wielu współczesnych tzw. ekonomistów, jak też polityków, za co wybitny publicysta ekonomiczny R. Baader nazwał keynesizm „syfilisem kapitalizmu”.

Ale wróćmy na nasze podwórko. Kto zarabia na inflacji?

Bilans musi wyjść na zero, więc jeśli ogromna część obywateli wskutek inflacji traci, żeby nie powiedzieć, że jest codziennie po trosze okradana (realna siła nabywcza pieniądza systematycznie maleje), to ktoś musi zyskiwać. Chcąc nie chcąc zarabia więc… rząd, bowiem rosnące ceny to wyższe podatki, rośnie też płaca minimalna z tym samym skutkiem. Nie zapomnijmy o efekcie tzw. wyrastania z długu czyli spłacaniu dzięki inflacji rządowych długów. I tu pojawia się natrętne domniemanie, że rząd może z premedytacją nie dostrzegać rosnącej inflacji i nie musi chcieć na czas podejmować działań antyinflacyjnych, wobec czego mógł wieszczyć, że „nie spodziewa się wzrostu”, „nie zachodzi potrzeba”, „mechanizmy są pod kontrolą”. Interesująco na tym tle wypadają rozwojowe wypowiedzi szefa rządu odnoszące się do inflacji, w lipcu jeszcze lekko: „Inflacja jest kwestią, którą należy odnosić do wzrostu wynagrodzeń; kiedy wynagrodzenia rosną dwa razy szybciej niż inflacja, oznacza to, że za zarabianą kwotę możemy kupić dwa razy więcej”, by w listopadzie rzec: „Traktuję inflację śmiertelnie poważnie, to zagrożenie, które może zdusić ożywienie gospodarcze”. Nawet prezes NBP zmienił retorykę oznajmiając: „Zmieniam retorykę. Inflacja nie jest przejściowa, inflacja jest uciążliwa.”

Współczesnym potomkom Kasandry przepowiadającym od dawna kryzys i przywołującym jako dowód wzrost inflacji nikt nie dawał wiary, zwłaszcza politycy, bo przecież ma być tylko lepiej, w czym nam Polski Ład dopomoże. A jak już będzie znowu lepiej, to znowu się dodrukuje i rozda (słupki urosną!) na pomysły stare, typu 500+, jak też wiele nowych, z których na pierwszy plan wybija się tarcza antyinflacyjna, po której wg znawców inflacja odbije ze zdwojoną siłą. A może nawet z potrojoną, bowiem od nowego roku dodatkowym środkiem wspierającym inflację będzie wspomniany już Polski (nie)Ład, nakręcający konsumpcję i znacznie utrudniający warunki prowadzenia biznesu zwłaszcza przez firmy MŚP. Pytanie, czy decydenci znają dające do myślenia zdanie Ryszarda Kapuścińskiego nt. inflacji: „Każdej inflacji towarzyszy moralne rozluźnienie. Wynika to po części z tego, że inflacja zabija wiarę w trwałość czegokolwiek. Odbiera wiarę w przyszłość. A człowiek pozbawiony tej wiary nie ma zobowiązań – ani wobec innych, ani wobec siebie. Toteż inflacja jest nie tylko zjawiskiem ekonomicznym, ale także problemem etycznym, chorobą, która atakuje i niszczy kulturę.”

A jak sprawy się potoczą – z tym pytaniem trzeba iść …do wróżki. Może jest jakieś wyjście?

„Zapadło przygnębiające milczenie. Już zdawało się, że idea przepadła bez ratunku.

– Mam jedną myśl… – zaczął ostrożnie Księgowy – ale nie wiem, czy mogę zaproponować?

– Ależ owszem, nie trzeba tracić nadziei! – zapraszaliśmy go chórem.

– Więc co takiego pan proponuje?

– Żebyśmy się jeszcze napili.

Propozycja została przyjęta. Okazuje się, że jednak z każdej, najtrudniejszej nawet sytuacji jest jakieś wyjście”. (Czekoladki dla Prezesa, S. Mrożek)

 

[1] Great Myths of the great depression, Reed, Lawrence W.

Podziel się