Banki znowu postarały się, aby trzeci już odcinek bankowego sezonu mini witryny wydawniczej Finansów dla Firm rozpocząć od sensacyjnych newsów. Przypomnijmy, że w „Banksterach czy filantropach” usilnie pracujemy nad rozstrzygnięciem tezy, czy „banki są instytucjami zaufania publicznego”. Jako pierwszy argumentów dziś dostarczył nam Credit Suisse, drugi bank Szwajcarii, którego akcje właśnie sięgnęły dna z okolic kryzysu 2008 r., a to z powodu kreatywnej twórczości w działalności inwestycyjnej (tu kryją się transakcje i instrumenty oderwane od realnego rynku). Aż 39 proc. sprzedaży grupy to te inwestycyjne wynalazki. List nowego prezesa informujący, że wszystko jest pod kontrolą, a bank odrodzi się jak Fenix z popiołów, wróży jak najgorzej. Rykoszetem oberwały akcje banków francuskich „z BNP Paribas SA dołującym o 2,47%. Societe Generale SA stracił 2,54%, a Crédit Agricole 2,3%”.
Kolejnym bankowym przypadkiem okazał się prezes Narodowego Banku Ukrainy, który na poprzedniej posadzie tak się nadużył, że obecnie podupadł na zdrowiu i na wszelki wypadek uciekł z Ukrainy wobec domniemania o nadużycia.
Przy okazji: czy bankowcy wiedzą, że nadużyciem jest używanie WhatsAppa do komunikacji w sprawach biznesowych? Tacy czempioni bankowości, jak Bank of America, Barclays, Citigroup, Deutsche Bank, Goldman Sachs, UBS i Morgan Stanley, mogą zapłacić za naruszenie wymogów regulacyjnych nawet… 1 miliard dolarów. JPMorgan już w ub. roku za nielegalne sposoby komunikacji (m.in. używanie prywatnych skrzynek mailowych przez menedżerów banku) został „doceniony” kwotą 200 mln dolarów. A propos prywatnej poczty do celów służbowych – z czym to się kojarzy?
I w ten sposób przechodzimy na nasze podwórko, ale skala, jak i biznes, nieco mniejsza: „Generalny Inspektor Informacji Finansowej nałożył na ING Bank Śląski karę w wysokości ponad 21 mln zł. Jak wyjaśniono, bank nie dopełnił obowiązków wynikających z ustawy o przeciwdziałaniu praniu pieniędzy oraz finansowaniu terroryzmu.” To nie jedyna kara, jaka przydarzyła się temu bankowi w tym roku.
Warto przypomnieć, że raptem parę tygodni temu „BNP Paribas, Getin Noble Bank oraz Bank Pocztowy znalazły się pod lupą UOKiK za wakacje kredytowe”.
W wytworzonej wobec powyższych doniesień aurze wzajemnego zaufania i sympatii przejdźmy do zapowiadanych relacji między bankami i biznesem. Od razu zastrzeżenie – nie będziemy tu odnosić się do wielkiego biznesu, bowiem tam czasami od biznesu jest więcej polityki, a to nie jest nasza domena. Ograniczymy się do mniej politycznych, ale bardziej pracujących biznesów realizowanych przez polskie rozwijające się (podkreślić: rozwijające się) firmy od małych do dużych. Nie zamierzamy też tu prezentować poradnika pt. „Mam pomysł – nie mam pieniędzy”. Odsyłamy do rodziny, crowfundingu i aniołów biznesu.
Patrząc z boku na relacje między bankami a biznesem można powiedzieć, że strony z jednej strony są na siebie skazane (obowiązki związane z posiadaniem rachunków w bankach i prowadzeniem obrotów za ich pośrednictwem), a z drugiej strony – traktują się wzajem z ograniczonym zaufaniem. No i obydwie strony chcą zarobić, a nie stracić, sprzedać drogo, kupić tanio. Niżej podpisany ma ten komfort, że występował zarówno z jednej strony (jako dyrektor/menedżer odpowiedzialny za biznes w regionie banku), jak i z drugiej strony, organizując w Finansach dla Firm różne finansowania dla firm. Z tych doświadczeń wynikają pewne refleksje, o czym właśnie poniżej.
Zacznijmy od przypowieści, którą chętnie przytaczamy, jako że przesłanie/morał na koniec będzie. Jeszcze przed kryzysem zainicjowanym przez upadek Lehman Brothers (współczesna historia bankowości powinna dzieli się na dwa okresy – do 2008 roku i po nim) wybraliśmy się celem zaktualizowania naszej wiedzy na szkolenie w wykonaniu ekspertów znanego banku mające zachęcić do korzystania z instrumentów pochodnych. A że organizatorem była Łódzka SSE, więc uczestnikami byli dyrektorzy ds. finansowych i główni księgowi firm z ŁSSE, a to pierwsza biznesowa liga. O ile w czasie pierwszej godziny zagadnienia były w miarę przejrzyste i proste, o tyle im dalej tym atmosfera zaczęła się zagęszczać, omawiane sprawy wkraczały w strefę wysokiego skomplikowania i widać było, że uczestnicy przestali nadążać. Objawiało się to tym, że przestali zadawać pytania, a tryb percepcji z trybu „aktywny” przestawili na „bierny”. W czasie przerwy kursanci z kamiennymi minami milczkiem popijali kawę. Jeden z uczestników w kącie sali odebrał telefon, a wobec dojmującej ciszy jego szept w słuchawkę słyszeli wszyscy: „No ja na szkoleniu dzisiaj jestem… o instrumentach finansowych, tak, finansowych, słuchaj, ja po godzinie przestałem łapać o co chodzi, jakaś abstrakcja!”. W tym momencie wszyscy gruchnęli śmiechem z poczuciem niezwykłej ulgi wobec faktu, że zjawisko niezrozumienia jest powszechne i dotyczy nie tylko ich. W tej atmosferze wrócono do zajęć i poproszono o powtórkę wybranych kwestii zaczynając od drugiej godziny zajęć.
Sprawa miała ciąg dalszy już w realu. Wielu menedżerów w tym okresie uległo magii złotoustych doradców bankowych i dało się namówić na skonsumowanie opcji walutowych, które miały ograniczyć ryzyko walutowe. Do dobrego tonu na salonach biznesowych było błyśnięcie niby mimochodem: „Ja jestem spokojny, załatwiłem sobie opcje, zarobimy na tym lepiej, niż na produkcji/handlu/usługach”. Oficjalnie brzmi to tak: „niektóre banki sprzedały polskim firmom tzw. bezkosztowe opcje jednostronne, ustrukturyzowane na korzyść banków” (tekst za MF). Przetłumaczmy.
Myk pierwszy polegał na tym, że kurs złotego był w długim okresie wzrostowym, więc w bankowych kasynach firmy obstawiały taki właśnie trend. Po Lehman Brothers kurs złotego do euro stracił 53 proc., a do dolara (USD) – 86 proc. Myk drugi – wobec załamania kursu złotego gracze musieli zapłacić bankom bajońskie sumy (tu wtręt poznawczy), bowiem umowy opcji walutowych obligowały firmy do zapłaty bankom – w przypadku spadku kursu złotego – różnicy między kursem rynkowym a zapisanym w umowie. Myk trzeci – kosztowało to firmy (czytaj: banki zarobiły) wg KNF od 9 do 15 miliardów złotych, choć niektórzy twierdzą, że straty firm były znacznie większe. A poleciało na tych opcjach co najmniej kilkaset pierwszoligowych firm. Sporom, procesom, restrukturyzacjom nie było końca. Rozwój wielu świetnie zapowiadających się firm został przerwany i/lub zahamowany. Myk czwarty, najfajniejszy – winnych nie znaleziono, nie wskazano, nie skazano. I jest to standard w świecie finansów – karom podlegają oszuści, malwersanci, tak. Ale nie znane są przypadki, by autorzy i wykonawcy „innowacyjnych” instrumentów finansowych ponieśli odpowiedzialność za doradztwo, choćby wskutek tego kryzys miał objąć cały świat.
Wróćmy do kraju – Sąd Najwyższy o aferze opcji walutowych miał rzec: „Nikt nie był w stanie przewidzieć rozmiarów tego krachu”. Że Sąd nie mógł przewidzieć, jesteśmy w stanie zrozumieć, ale że bankierzy nie, no nie, proszę… W historii współczesnych finansów bankierzy i ich mocodawcy wielokrotnie udowadniali, że wiedzą więcej, wcześniej i lepiej, zaczynając choćby od sprzedaży przez wtajemniczonych akcji przed Wielkim Kryzysem a kończąc… No właśnie, zaryzykujemy stwierdzenie, że końca nie widać. No bo przecież równolegle do wspomnianych opcji walutowych trwała jazda na kredytach hipotecznych przy zaniżonym kursie franka, a niedawne niskie (a nawet ujemne) stopy procentowe dziwnie do tego wątku pasują.
W nie mającym końca ciągu kreatywnych pomysłów finansjery znajdują się głośne uprawnienia do emisji CO2. Warto zauważyć, że za sprawą KE ten wynalazek lobby klimatycznego (uprawnienia do emisji CO2) stały się samoistnym i oderwanym od realnego klimatu (i gospodarki) spekulacyjnym instrumentem finansowym, co zaowocowało drastycznym wzrostem cen tych uprawnień. O tym, że całą „klimatyczność” wymyślili i wdrożyli finansiści jeszcze w XX wieku, nie trzeba przypominać. Przed UE uprawnienia do emisji CO2 wdrożono ćwiczebnie w USA w 2001 roku, ale projekt się nie rozwinął. Kalkę tego pomysłu wdrożono w UE z wiadomymi skutkami.
Za innowacje finansowe ich autorzy realizują wynagrodzenia proporcjonalne do stopnia wynalazczości. Jest też regułą w świecie finansowych instytucji, że innowatorzy nie ponoszą oni odpowiedzialności – no chyba że przed Bogiem i historią – za skutki wdrożenia wynalazków. Klasyczny przykład za „International Herald Tribune” z 2006 r.: „Były dyrektor generalny otrzymał 100 mln USD wynagrodzenia. Jednak z tego, co mówił, nie kosztowało go to wiele pracy. W trakcie rozprawy, ten posiadający dyplom MBA z Harvardu dyrektor, zeznał, że niewiele zna się na rachunkowości i nigdy nie zwracał uwagi na sposób wyliczania zysku (…). Poproszony o opisanie funkcji pełnionej przez siebie w spółce odpowiedział, że był wizjonerem wyznaczającym strategię spółki i wprowadzającym ją w transakcje połączenia umożliwiające wzrost. Nawet jednak przy tej działalności – jak zeznał – unikał wgłębiania się w szczegóły (…). Podpisywał sprawozdania finansowe, które okazały się sfałszowane, ale oświadczył, że ani ich nie sporządzał, ani nie czytał.” I to wystarczyło, aby uniknąć odpowiedzialności karnej.
Czy podobną linię obrony zastosuje twórca i prezes Wirecard, potężnego niemieckiego fintechu, który zbankrutował w 2020 roku? Wirecard, ulubieniec giełdy (wyprzedził Commerzbank i Deutsche Bank!) z licencją bankową i globalnym zasięgiem okazał się domkiem z kart zbudowanym na gigantycznym oszustwie, w które długo nie chcieli uwierzyć akcjonariusze, klienci ani instytucjonalni partnerzy (Visa, Mastercard i JCB itd.). Reporterzy śledczy z Financial Times przez kilka lat rozpracowywali firmę odkrywając bezmiar fałszywych kont, transakcji, zysków i nieistniejących partnerów, klientów, biur, adresów. Nawet wtedy BaFin (niemiecki organ nadzoru finansowego) oznajmił, że „trzeba chronić Wirecard”.
A mogło się udać – duża firma konsultingowa stworzyła dokument, w świetle którego połączenie nowoczesnej finansowej firmy technologicznej (Wirecard) i starego banku (tym bankiem miał być… Deutsche Bank, największy bank w Niemczech) miało ukręcić łeb sprawie, bowiem „z tak wielkim bankiem udało by się zataić wszystko”. Ostatecznie w księgach nie doliczono się – bagatela – 1,9 mld euro, straty klientów to 20 miliardów euro. Dla zainteresowanych film na Netflix „Skandal! Kulisy afery Wirecard” zrealizowany na podstawie książki Dana McCruma: „Money men: a hot startup, a billion dollar fraud, a fight for the truth”. Czemuś to książka nie doczekała się tłumaczenia w Polsce, jedyne wydanie jest w wersji angielskiej. Tam też można dowiedzieć się, dlaczego uważa się, że ujawniona publiczności sprawa to tylko wierzchołek góry lodowej.
Jesteśmy świadomi, że nie rozstrzygnęliśmy wątpliwości, czy teza iż banki są instytucjami zaufania publicznego jest prawdziwa. Dlatego w kolejnym odcinku Banksterów czy filantropów będzie m.in. o najnowszych bankowych noblistach i roli nadzoru finansowego, perspektywach stawki WIBOR i wierze, że obecny pieniądz jest coś warty. A jest?
